Kultura

„Jestem komikiem i nie mam się czego wstydzić”. Piotr Pręgowski obchodzi 70. urodziny

15 lutego Piotr Pręgowski skończył 70 lat. Fot. Gałązka/AKPA
15 lutego Piotr Pręgowski skończył 70 lat. Fot. Gałązka/AKPA
podpis źródła zdjęcia

Zaczynał karierę na przełomie lat 70. i 80. Zdobył wtedy popularność rolami w „Misiu” i „Zmiennikach” Stanisława Barei. Potem kino i telewizja zapomniały o nim na wiele lat. Udało mu się powrócić na początku nowego stulecia m.in. dzięki serialowi „Ranczo”. Postać Pietrka otworzyła przed nim także karierę muzyczną. 15 lutego Piotr Pręgowski skończył 70 lat. Z okazji okrągłych urodzin aktora rozmawiamy z nim o jego dotychczasowych dokonaniach i planach.

ZOBACZ: „Ranczo” w TVP VOD

Michał Jędrzejczak: Świetnie Pan wygląda. Gdybym nie wiedział, kiedy Pan zaczynał karierę, to nigdy nie dałbym Panu tylu lat. Jak Pan to robi?


Piotr Pręgowski: To wszystko nie jest takie proste. Coraz częściej jestem na spotkaniach, gdzie niekoniecznie wyglądam tak, jakbym chciał. Niedawno byłem na spotkaniu z emerytami i nikt nie wiedział, kim jestem. Tam akurat byli ludzie w moim wieku, może trochę starsi i młodsi. Jakaś pani podeszła do mnie, jak już kończyła się impreza, i mówi: „Nie wiedziałam, kim pan jest, ale koleżanka mi powiedziała i już wiem”. Zapytałem: „Naprawdę? A co, koleżanka mnie poznała?”. Ta pani odparła, że organizatorka jej powiedziała. Jednak film, teatr to gra wyobraźni, więc tutaj akurat świetnie się wpasowujemy. Czy pan albo widownia myślą, że nie chciałbym wyglądać, jak moi koledzy z branży? Co roku młodziej? Oczywiście, że bym chciał, tylko nie mam takich znajomości i nie dostałem jeszcze zgody konserwatora zabytków. Żartobliwie mówię, że kiedyś z żoną wyglądaliśmy romantycznie, a teraz wyglądamy coraz bardziej jak ruiny romantyczne, ale to też nie jest złe.


Cofnijmy się do młodości. Był Pan świetnie zapowiadającym się sportowcem, mistrzem Warszawy juniorów w zapasach. Dlaczego zrezygnował Pan ze sportowej kariery?


To były czasy, kiedy kariera w sporcie nie łączyła się z taką pozycją finansową czy społeczną jak teraz. Poza tym uprawiałem dość niewdzięczny sport. On nie jest tak nośny jak tenis, golf czy piłka nożna. Zapasy to trudny sport, a gdy już musiałem się przykładać bardziej do nauki, to trzeba było z tego zrezygnować. Nie ukrywam, że bardzo się bałem tego sportu. Moje wyniki osiągałem ze strachu. Miałem motywację, że jeżeli za chwilę nie zrobię czegoś przeciwnikowi, to on na pewno zrobi mi coś dużo gorszego i być może tego nie przeżyję. Ten lęk jakoś mnie pchał i determinował. Na szczęście później miałem inne wyzwania, więc chętnie z tego zrezygnowałem. Niedawno spotkałem kolegę, Rafała Brzozowskiego, który prowadzi program „Jaka to melodia?”, i chciałem mu zaimponować, że jestem takim rześkim staruszkiem. Okazało się, że jest zapaśnikiem i to bardziej utytułowanym ode mnie. Zręcznie mnie podciął i od razu straciłem rezon, a potem podnosiłem się z podłogi. 


Kiedy w Pana życiu pojawiło się aktorstwo?


Na imprezach mówię, że mam 30 lat i to wzbudza uśmiech na widowni. Teraz mam 30 lat do setki. Aktualna pamięć jest coraz gorsza, natomiast pamięć wsteczna działa znakomicie. Przypominam sobie i analizuję, skąd się brały te skłonności do aktorstwa. Mój popisowy numer w domu był taki, że przychodziły do nas często różne ciocie i mówiły do mnie: „Przestrasz ciocie”. Wydzierałem się wniebogłosy, a ciocie się śmiały i jeszcze mnie podkręcały. Później pamiętam czarno-białe filmy Kurosawy w telewizji. Świetnie naśladowałem samurajów, ich walki, całe hordy żołnierzy, lot strzał, świst miecza samurajskiego. Tutaj też byłem gwiazdą spotkań rodzinnych i odstawiałem różne japońskie walki. Odkryłem intuicyjnie, że jak się ma takie umiejętności, to można zdobyć otoczenie. Ustawiałem się w różnych środowiskach rówieśniczych i wyróżniałem poczuciem humoru. To chyba później zamieniło się w aktorstwo. Tak rozbawiałem towarzystwo, że nie miałem czasu przykładać się do nauki. Zamiast iść do liceum albo technikum, wylądowałem miękko w zasadniczej szkole metalowej w klasie tokarskiej.


Kiedy podjął Pan decyzję, żeby zdawać do szkoły teatralnej?


Miałem marzenia, żeby być chirurgiem, naukowcem albo może fizykiem. To było dla mnie jednak niedostępne z powodu zaległości w nauce. Kiedy zbliżała się matura, wiedziałem, że jeśli nie pójdę na studia, to po maturze wezmą mnie do największego tragikomicznego kabaretu w Polsce, czyli wojska. Byłem akurat w kółku teatralnym w technikum, gdy ktoś mi podpowiedział, żebym może zaryzykował do szkoły teatralnej. To było szalonym pomysłem. Ubzdurałem sobie, że jak dostanę się do szkoły teatralnej, to mnie nie wezmą do wojska. No i co się stało? Rzeczywiście mnie nie wzięli, bo dostałem się do szkoły. Nie wiem, dlaczego się dostałem. Parę razy rozbawiłem komisję egzaminacyjną, więc pewnie coś w tym było, co mi na szczęście zostało na stare lata.


Zaczynał Pan jako aktor dramatyczny, grając w „Barwach ochronnych” czy „Nie zaznasz spokoju”. Jak wspomina Pan początki w filmowych dramatach?


Nie wiem, czy gra w „Barwach ochronnych” była dla mnie wielkim dramatem. Moja rola polegała na tym, że w scenie zbiorowej skakałem na piłce z uszkami. Gdyby ta piłka pękła, to wtedy byłby dramat. Myślę, że bardziej dramatyczna była rola w „Nie zaznasz spokoju”, kiedy zostałem po raz pierwszy zabity jako aktor. Wspominam to z wielką sympatią, bo wtedy debiutowałem w filmie. Dochodziło do walk, żeby mnie zwolnić do filmu ze szkoły. To było na drugim roku. Dyrekcja nie wyrażała zgody. W końcu wezwał mnie ówczesny dziekan Andrzej Łapicki. Reżyser powiedział mu na poważnie, że jeżeli on mnie do tego filmu nie puści, to zniszczy moją przyszłą zawodową karierę. Pan dziekan oznajmił, że nie dawało mu to spokoju i wolał się mnie pozbyć, żeby mieć później czyste sumienie. Polecam serdecznie ten film, bo to naprawdę bardzo dobre kino. Niechętnie był puszczany w kinach i telewizji, ponieważ pokazywał blaski i cienie tamtej rzeczywistości. To naprawdę mocny film, nawet na dzisiejsze czasy. Jest tam parę drastycznych, autentycznych scen. Nie ukrywam, że sam takich produkcji nie lubię. Nie szukam filmów tragicznych, które przekazują bardzo ważne rzeczy. To się do mnie klei, pozostaje na długo, a później nie mogę się tego pozbyć. Zawsze szukam rozrywki. To musi być komedia lub przedstawienie komediowe, ponieważ uważam, że jestem komikiem i nie mam się czego wstydzić. Kocham to do tego stopnia, że nie mógłbym teraz grać w teatrze dramatycznym, nawet najlepszym, takim Narodowym czy Starym Teatrze. Gdybym teraz miał być na scenie półtorej, dwie albo dwie i pół godziny i nikt by się na sali nie zaśmiał, to chyba bym zwariował.


Potem trafił Pan do Stanisława Barei, u którego stworzył pamiętne role. Jak Pan w ogóle znalazł się u tak uznanego reżysera?


Ukazał się bardzo niedawno film pt. „Wszystkie role Stanisława Barei” i w nim też co nieco opowiadam. Miałem przyjemność go przypadkowo spotkać. Prawda jest taka, że pewnego razu na planie pan Stanisław zapytał: „Jak się nazywa ten aktor, który był na scenie w Teatrze Narodowym, jak zaczęło się palić, i krzyknął do wszystkich »Sp******ać!«”. Moja koleżanka powiedziała: „Jak to jak? Piotr Pręgowski, ja go znam”. Bareja odpowiedział: „To dalibyście mi go tutaj. Przyjrzałbym się mu i dałbym coś do spróbowania”. No i dali mu. Pojawiłem się na castingu, wtedy to się nazywało zdjęcia próbne, i tak jakoś się to potoczyło.

ZOBACZ: „Wszystkie role Stanisława Barei” w TVP VOD

W serialu „Zmiennicy” Stanisława Barei Piotr Pręgowski zagrał Krashana Bhamaradżanga. Fot. Materiały prasowe TVP
W serialu „Zmiennicy” Stanisława Barei Piotr Pręgowski zagrał Krashana Bhamaradżanga. Fot. Materiały prasowe TVP

Po „Zmiennikach” i „Misiu” przylgnęła chyba do Pana łatka charakterystycznego aktora komediowego. Czy miał Pan problemy z otrzymaniem pracy i nie otrzymywał tak znaczących ról jak w tamtych projektach?


Tak. Ale myślę, że to jest jakiś rodzaj paranoi. Spójrzmy na produkcje zagraniczne, topowe. Pojawia się w nich komik, który rozśmiesza. Później robi się z niego maszynkę do zarabiania pieniędzy, a nie odrzuca na bok. U nas nie zatrudnimy kogoś, bo się kojarzy z jakąś rolą. Zwróćmy uwagę, kto gra na rynku. Można odnieść wrażenie, że ciągle grają ci sami aktorzy. Tylko role są inne i kostiumy się zmieniają. Miałem przerwę prawie 20 lat. To był dla mnie straszny, potworny czas. Miałem takie poczucie, że jestem zupełnie niepotrzebny. Zajmowałem się „wszystkim, czym nie powinienem”. Uprawiałem aktorstwo peryferyjne – prowadziłem imprezy, konferencje. Nie dawało mi to satysfakcji, o jakiej bym marzył. Przerwa nie była krótka, lecz potem wydarzył się cud. W wieku 48 czy 49 lat miałem takie poczucie, że płynę jakąś dziwną rzeką, która mnie znosiła. Gdy wydawało mi się, że tonę i teraz będę żył na dnie, to pojawiła się „Camera Café” i Jurek Bogajewicz. Wspominam ten serial z wielką sympatią. Pozwolił mi wrócić na miejsce, które wydawało mi się, że już jest dla mnie stracone i zakazane.

ZOBACZ: „Zmiennicy” w TVP VOD

Powrócił Pan w latach dwutysięcznych m.in. rolą Pietrka w serialu „Ranczo”. Jak Pan wspomina w początki tego serialu? Chyba nikt nie spodziewał się jeszcze takiego sukcesu.


Dostałem propozycję. Wyglądało to bardzo błaho i niepozornie. Miał być jakiś serial, a wydarzył się cud. Tak się zaczęło, a dzisiaj jest to tsunami popularności. Jak kończyliśmy ponad 10 lat temu w połowie serii, to już było szaleństwo naszej publiczności. Popularność niosła nas. Później to trochę osłabło, choć widzowie w naszym wieku i starsi pamiętają to nadal. Teraz mamy nowych, młodych widzów, którzy zachłysnęli się tym.


Pańska postać przechodziła w serialu wiele metamorfoz. Ta najważniejsza zaszła w trzecim sezonie, kiedy otrzymał Pan propozycję śpiewania. Wtedy pojawiła się pani Elżbieta Romanowska i zaczęliście występować w duecie.


Ela pojawiła się na zdjęciach próbnych. Przyszło wiele aktorek i wszystkie były dobre. Jak pojawiła się ta najpiękniejsza, która miała w sobie tego piękna najwięcej (tu myślę teraz o Eli Romanowskiej), to po prostu ona mnie zaczarowała. Jak weszła na casting i stanęła koło mnie, zobaczyła te różnice gabarytów, to jej pierwsza myśl była, że jej się nie uda. Natomiast ja od razu wiedziałem, że to będzie ona. Spodobała się też produkcji.


Jak pojawił się pomysł, żebyście razem śpiewali?


Nie pamiętam tego momentu. Zarówno pan, jak i widownia muszą wiedzieć, że fenomen tego serialu polega na tym, że kiedy scenarzyści nas poznali, to analizowali, jak pisać pod nas. Zastanawiali się, w jaki konflikt czy sytuację wmontować aktora, żeby to wyszło jak najlepiej. To było pisane na bieżąco dla aktorów.

W serialu „Ranczo” Piotr Pręgowski wcielił się w Patryka Pietrka. Fot. Krzysztof Wellman/TVP
W serialu „Ranczo” Piotr Pręgowski wcielił się w Patryka Pietrka. Fot. Krzysztof Wellman/TVP

Pietrek wokalista otworzył chyba nową drogę w Pańskiej karierze. 


Rzeczywiście otworzył. Napisałem dla siebie bardzo dużo piosenek. Kilka skomponowałem. Spotkałem ciekawego kompozytora, który napisał mi muzykę, porobił aranże. Dzisiaj sytuacja jest taka, że jeżdżę z zespołem, mam swoje recitale, koncerty. To jest naprawdę fenomen. Wpadam w samozachwyt, bo uwielbiam to. Niezależnie od tego, jak to wychodzi. Artysta musi być przekonany, że jest świetny.


Ile ma Pan występów w ciągu roku?


To jest różnie. Tego się nie przeliczy. Czy na imprezie jest 20 tysięcy, czy 30 osób, to nadal się spełniam. Tego jest na tyle dużo, że mogę zdobywać jakieś środki, które do mojej skromnej emerytury i do równie skromnej emerytury mojej żony pasują. Jesteśmy zabezpieczeni. Zdarza mi się, że jestem gwiazdą wieczoru. Często gram też o godzinie 18 czy 19 przed gwiazdami z muzycznej pierwszej ligi. Jaka to jest satysfakcja, że na przykład dziś wieczorem po mnie będzie grać Enej, Pectus, Feel albo Maryla Rodowicz! Występuję przed nimi, ale też mam swoją widownię, i jest cudownie. Pytali mnie kiedyś, jak konsumuję tę popularność? Nie konsumuję żadnej popularności, ja się w niej tarzam.


Jakie ma Pan jeszcze plany i marzenia?


Mam bardzo poważne marzenia, żeby te niepokoje, które są wokół nas, wojna na Ukrainie i straszne rzeczy, co się dzieją na świecie, jakoś ustały. To jest marzenie prawdopodobnie niemożliwe do spełnienia… Czym jednak byłoby życie bez marzeń? Jeśli chodzi o te dotyczące mnie i mojej rodziny, to żeby było zdrowie. Z tym różnie bywa. Wystarczy, że się coś wydarzy i już wszystko jest nie tak. Chciałbym jeszcze w tym zdrowiu popracować. Teraz się rozpoczyna sezon letni, trasy koncertowe. Terminów przybywa. Dostałem piękną rolę w „Leśniczówce”, która budziła pewnego rodzaju zdziwienie i pretensję wśród widowni. Ludzie zaczepiali mnie na ulicy i pytali: „Przecież pan zawsze grał takich dobrych, porządnych ludzi. Teraz gra pan takiego złego burmistrza?”. A ja byłem taki szczęśliwy, że nareszcie mogę zagrać złego człowieka. I jak się teraz z tego wytłumaczyć? Mówię im: „Niebawem będą wybory samorządowe. Będziecie mieli punkt odniesienia. Czy macie dobrego burmistrza? Będziecie wiedzieli, na co się zdecydować”. Okazuje się, że ten zły burmistrz też budzi sympatię.

ZOBACZ: „Leśniczówka” w TVP VOD

Bardziej pozytywną rolę ma Pan w „Klanie”.


Tak. Na razie mają pomysły na inne wątki. Z nimi często się nie spotykam. Była dość duża przerwa, ale się nie rozeszliśmy. I tak mam kłopoty bogactwa zawodowego. Żeby tylko czasu i zdrowia wystarczyło. Wszędzie trzeba pojechać i wrócić, najgorsze w tym wszystkim są podróże, jazda samochodem. Jadę cztery albo sześć godzin w jedną stronę. Próba, potem koncert i trzeba wrócić w nocy. Na drugi dzień muszę być w garderobie o siódmej na planie. Już paru kolegów pożegnało się z nami, wracając z imprezy. Ja też w drodze na imprezę miałem czołówkę. To cud, że żyję. Ale nie dajemy się. Oby się tylko nic nie działo, nie zepsuło i jakoś to było.

ZOBACZ: „Klan” w TVP VOD

W serialu „Ranczo” Piotr Pręgowski, Bogdan Kalus, Sylwester Maciejewski i Franciszek Pieczka zagrali bywalców słynnej „ławeczki”. Fot. Krzysztof Wellman/TVP
W serialu „Ranczo” Piotr Pręgowski, Bogdan Kalus, Sylwester Maciejewski i Franciszek Pieczka zagrali bywalców słynnej „ławeczki”. Fot. Krzysztof Wellman/TVP

MJ

Więcej na ten temat