Emocji w 7. edycji „Sanatorium miłości” nie brakuje – od śmiechu przez refleksje nad życiem po łzy. W poniedziałek 21 kwietnia miejsce jednego z dotychczasowych uczestników, Edmunda z Żagania, zajął Adam z Olkusza, pełen ciepła i życiowej mądrości 70-latek. W szczerej rozmowie opowiada nam o drodze do szczęścia, zmaganiach z depresją, miłości do muzyki i o tym, czego nauczyło go życie. „Mam tyle, ile mi trzeba” – mówi. Program można oglądać w TVP1 i TVP VOD.
Jak Ci mija poranek w Olkuszu?
– Przespałem spokojnie noc. Czy może być większe szczęście niż przespanie spokojnie nocy i obudzenie się? A teraz patrzę na budzącą się do życia przyrodę.
Dla wielu ludzi to luksus. Rozumiem, że Ty wiedziesz luksusowe życie?
– Teraz tak. Ale kiedyś Adam nie istniał, ponieważ miał zadanie do wykonania. Żona, dom, stworzenie firmy z piasku i wody. To był ogromny wysiłek. Adam nie mógł mieć potrzeb. Pojawiły się dopiero w późnym wieku. Wtedy stworzyły się możliwości, żeby urodził się Adam. Żeby Adam materialny dogadzał temu duchowemu. Teraz jestem zdrowszy niż wtedy, gdy miałem 50 lat i zachorowałem na depresję. Bardziej żywotny, bardziej naturalny. Uważam, że jestem najbogatszym człowiekiem na świecie, bo mam tyle, ile trzeba. A że jestem z natury genetycznym minimalistą, to nie trzeba mi wiele.
Tylko pozazdrościć filozofii życia.
– Człowiek zdobywa największe szczęście, uwalniając się od pracy, od chęci wspinania się po kolejnych szczebelkach kariery.

Tę filozofię życia wyniosłeś z rodzinnego domu?
– Nie wspominam dzieciństwa dobrze, chociaż wychowywałem się w normalnej rodzinie. Był to jednak tak zwany zimny chów, żadnych przytuleń, żadnych pieszczot. Opowiem taką anegdotę, może nawet trochę wstydliwą: czułem się jak w raju, gdy wracałem z kolonii i mama sprawdzała mi głowę. Siedziałem na małym stołeczku, mama na wyższym – i wtedy przytulała mnie do piersi, by łatwiej było jej sprawdzać, czy mam czystą głowę. To jedyne pieszczoty, jakie pamiętam. Poza tym szkolny czas był dla mnie tragedią, przynajmniej w początkowych latach. Mam dysgrafię i dysleksję. W latach 60., gdy źle się coś napisało, nauczyciel wymierzał kary cielesne.
Bardzo cierpiałem z tego powodu i kłóciłem się z Bogiem: pytałem, dlaczego nie urodziłem się z garbem. Wolałem mieć krzywe plecy niż nie umieć poprawnie pisać. Ja znałem reguły. Mogłem o północy wszystko wyrecytować, ale – gdy siadałem do pisania – byk na byku.
Ale było zapewne coś, w czym byłeś dobry.
– Tak, muzyka. Poszedłem do szkoły muzycznej, gdy miałem 12 lat. Sam się zapisałem przed wakacjami, bo rodzice byli temu przeciwni. Potem, przez całe wakacje, żyłem w strachu, bo bałem się powiedzieć mamie i tacie, że mnie przyjęli. „Ledwo z klasy do klasy zdajesz, a jeszcze chcesz do drugiej szkoły chodzić” – mówili.

Twoją pasję i dążenie do celu należy podziwiać. Jaki instrument wybrałeś?
– Uczyłem się grać na klarnecie, a potem dołączyłem jeszcze saksofon. W szkole muzycznej miałem swój świat, szczęśliwy świat. Tam mogłem się realizować, nikt mnie nie krytykował, bo nie było ortografii. Tylko muzyka – instrument i ja oraz wspaniały nauczyciel, mój przewodnik.
Mam wrażenie, że szkoła muzyczna była dla Ciebie azylem.
– Dokładnie tak. To nie były czasy roztkliwiania się nad dziećmi. Ojciec został wychowany przez macochę – przyszła do domu mojego dziadka, który miał sześcioro dzieci. Babcia zmarła przy porodzie ostatniego. Tata miał wtedy pięć, może siedem lat. Jak nie ukradł kromki chleba, to nie pojadł. Moja mama pochodziła z biednej rodziny. Dziadek został zabrany do Oświęcimia, później do Niemiec, na roboty. Wrócił jako wrak człowieka. Dochodził do siebie 10 lat. I moi rodzice też niestety popadli w biedę, bo mój ojciec uległ ciężkiemu wypadkowi na motorze. Miał 30 lat. Wszystko spadło na głowę mamy i pośrednio na mnie, bo byłem najstarszy z trojga rodzeństwa.
Chcesz przez to powiedzieć, że to nie dobro dzieci było najważniejsze, lecz dobro głowy rodziny? Matki już nie miały czasu na przytulanie dzieci?
– Tak. Uważam, że przytulanie powinno być obowiązkowe nie tylko dla bliskich sobie osób.

Jaki byłeś dla swoich dzieci? Też stosowałeś zimny chów?
– Bardzo starałem się być dużo lepszy niż mój ojciec. On stał się nieszczęśliwym człowiekiem po wypadku drogowym, a był typowym samcem, typowym Ślązakiem, który chciał być głową rodziny. Tymczasem to mama musiała pracować, żeby na owsiankę wystarczyło.
Całe życie byłem jak koń przywiązany do dyszla, ciągle w pracy, i przez to byłem ojcem troszkę nieobecnym. Na całe moje szczęście dzieciom, domowi, poświęciła się żona, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny, ponieważ mogłem się realizować zawodowo. A później dzieci dołączyły do pracy w firmie i stałem się ich szefem – serdecznie je pozdrawiam – w mojej firmie, która zajmuje się sprzedażą instrumentów muzycznych. Widocznie byłem dobrym ojcem, skoro chciały ze mną pracować i na koniec przyjęły ode mnie firmę. Teraz to spółka. Zięć jest prezesem, syn wiceprezesem. Moja była żona i ja mamy udziały, możemy dzięki temu dobrze żyć.
To ciekawe. Wydaje mi się, że instrumenty są luksusem. Nie każdego na nie stać.
– Za moich czasów klarnet kosztował tyle, co krowa. Teraz kupi się go za 1500 zł, a krowa kosztuje 10 tysięcy, czyli instrumenty są dużo tańsze. Tylko po co teraz komuś krowa? Kiedyś to było co innego – krowa wykarmiła rodzinę, teraz ludzie nie mają warunków, by je trzymać.
To teraz krowa jest luksusem?
– I zdrowe mleko.

Muzyka jest dla Ciebie ważna?
– Bardzo. Muzyka rozwija nasz umysł. Dzięki niej nauczyłem się miliona rzeczy. Bo muzyka i taniec są tym dla mózgu, czym kulturystyka dla mięśni – nasz mózg staje się bardziej chłonny. Pozwala łatwiej uczyć się nowych rzeczy. Ja na przykład, nie mając wykształcenia menadżerskiego, byłem menadżerem swojej firmy. Boleję nad tym, że nauka gry na instrumentach jest wciąż elitarna. Uważam, że balet i muzyka powinny być podstawą nauczania.
Niestety moje życie potoczyło się tak, że z muzykowania, nawet z tego weselnego, w latach 70. i 80. nie dało się wyżyć. No i klarnetu raczej nie było na weselach. Po ukończeniu szkoły poszedłem do wojska. Wtedy też się ożeniłem. A po wojsku zacząłem pracę jako kierowca zawodowy. Jeździłem ciężkimi samochodami. Wyjechałem do pracy do Francji. Wtedy to był wyczyn, jak dzisiaj lot na Marsa. Tam zarabiałem dziennie tyle co w Polsce przez miesiąc. Pracowałem w drukarni. Uzbierałem kapitał, żeby w Polsce kupić żuka, bo wtedy ten samochód był podstawą wszelkiego biznesu.
,,Teraz jestem zupełnie innym człowiekiem
Twoje życie wyglądało jak spełnienie amerykańskiego snu. To skąd depresja?
– Przeżyłem straszną depresję po pięćdziesiątce. Spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Nie mając świadomości, pracowałem na nią oczywiście całe życie. Byłem przemęczony, wypalony. Firma zaczęła się gwałtownie rozwijać, a na moją głowę spadały coraz trudniejsze sprawy. W małżeństwie przestało się układać. Moja była żona nie lubiła mnie słabego. Nie potrafiła się odnaleźć nawet, gdy miałem katar. O depresji nie wspomnę.
Przez dwa tygodnie leżałem w łóżku, w totalnie ciemnym pokoju. Gdy ktoś wchodził, udawałem, że twardo śpię, żeby mnie nikt nie dotykał, nie próbował ze mną rozmawiać. Wyrwał mnie z tego najmłodszy syn. Zabrał mnie do lasu – wtedy było moje pierwsze przebudzenie. Łyk świeżego powietrza, wróciła świadomość, że świat się nie skończył. Potem psychiatra, leki, terapia. Po trzech miesiącach zacząłem powoli wychodzić z tej czarnej otchłani.
W depresji, na początku, widzi się wrogi świat. Nie wiesz, czy drzewo albo łąka, obok których stoisz, są bezpieczne. Do tego miałem przekonanie, że umrę za trzy lata, czyli w 56. roku życia. Nie kłóciłem się z Bogiem, że śmierć przyjdzie już za trzy lata, tylko że czemu tak długo jeszcze każe mi na nią czekać. Czułem się niepotrzebny, bo firma kręciła się bez mojego udziału, żona mnie nie chciała. Osoby depresyjne niby wołają o pomoc, ale jak ktoś tej pomocy chce udzielić, to się zamykają.

Ale jednak się otworzyłeś.
– Trafiłem na psycholożkę, która mnie zapytała, czy mam jakieś marzenia. Powiedziałem, że nie, bo wszystko, czego chciałem, realizowałem na bieżąco. A marzeń typu podróż dookoła świata nie miałem, bo wiedziałem, że są nierealne. Dała mi zadanie na następną sesję, abym pomyślał o marzeniu. Niestety o tym zapomniałem. Gdy na następnej wizycie zapytała mnie o marzenie i nic nie odpowiedziałem, zdenerwowała się. Powiedziała, że jak nie mam marzenia, to żebym do niej więcej nie przychodził. I tego dnia, gdy miałem mieć ponownie sesję, tknęło mnie – chcę być szczęśliwym człowiekiem.
Od tego czasu zaczęła się moja nauka, którą nazwałem filozofią szczęśliwego życia. Moja edukacja zaczęła się od czytania książek amerykańskiego myśliciela Josepha Murphy’ego i guru Osho, a skończyła na mojej wielkiej przewodniczce, Wisławie Szymborskiej. Moja filozofia opiera się na stwierdzeniu, że nieważne, co zrobił z tobą świat, ważne, co ty zrobiłeś z tym, co ten świat ci dał.

Czyli depresja nie złamała Cię, tylko pomogła spojrzeć na świat nowymi oczami.
– Tak, depresja była przełomem w moim życiu. Mówię o tym teraz, że miałem życie starożytne, czyli przed depresją, i nowożytne, po depresji. Teraz jestem zupełnie innym człowiekiem. Narodziła się we mnie szczęśliwa dusza. Wyzbyłem się wszelkiej zawiści, bo nie ma mowy o szczęściu w życiu, jeżeli mamy podłość w sercu. Człowiek robi różne świństewka w imię rewanżu. On mi tak, więc ja mu tak, i tak w kółko. A trzeba się tego wyzbyć. Trzeba zacząć od tego, że jak nie wiesz, jak się zachować, to zachowaj się przyzwoicie.
W nowożytnym życiu postanowiłeś pomyśleć też o drugiej połówce. W „Sanatorium miłości” zastąpiłeś jednego z uczestników. Gdzie byłeś, kiedy do Ciebie zadzwonili?
– W eliminacjach do programu nie zmieściłem się w tej pierwszej szóstce, choć podobno były o mnie targi, ale ostatecznie zostałem odrzucony. We wrześniu, gdy nagrywano już odcinki w Mikołajkach, byłem akurat w sanatorium, prawdziwym, na NFZ, w pięknej miejscowości Wysowa-Zdrój w Beskidzie Niskim. Wtedy zadzwonił telefon, czy jestem gotowy przyjechać na Mazury. Powiedziałem, że tak.

Historia wręcz filmowa. Z sanatorium do „Sanatorium…”.
– Zostało mi jeszcze z dziesięć dni sanatorium, ale byłem gotowy wyjechać. To się wówczas łączyło z opłatą – trzeba było zapłacić za niewykorzystany czas. Mój wyjazd odwlókł się jeszcze około tygodnia. Drugi telefon był już kategoryczny, produkcja chciała po mnie przyjechać. Musiałem jednak wrócić do Olkusza po rzeczy. Tam się umówiłem na odbiór. Miałem jeden wieczór na przepakowanie torby.
Jak zareagowała rodzina? Padło: ojciec, czyś Ty oszalał?
– Składając swoją chęć uczestnictwa, nie musiałem się nikogo o nic pytać. Jestem rozwiedziony. Akurat rozstałem się też ze swoją życiową partnerką. Początkowo rodzina nie była oczywiście zachwycona. Nie są medialni. Ja też nie byłem, ale w nowożytnej erze jestem zupełnie inny, więc postanowiłem spróbować.
Co Tobą kierowało, gdy wypełniałeś wniosek?
– Ciekawość świata, który do tej pory był dla mnie niedostępny. Poza tym poznawanie nowych ludzi to zawsze jest miłe doświadczenie. I jeszcze, powiem górnolotnie, mam jakąś wewnętrzną misję, żeby się dzielić moją umiejętnością szczęśliwego życia. Bardzo bym chciał, żeby wszyscy ludzie to posiedli. Niestety nie miałem dobrej prasy. Owszem, przyjęto mnie serdecznie, ale pierwsze zadanie, jakie dostałem, było dla mnie trudne.
Wszedłeś w środowisko już ukształtowane.
– Przez pierwsze trzy dni to się uczyłem imion wszystkich uczestników. Reszta już dobrze się znała. Mieli swoje tematy. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać o tym, co mnie interesuje, czyli o poezji i o szczęściu.
,,Nie wstydzę się tego, co mam do powiedzenia

Dobrze się czułeś przed kamerą?
– „Sanatorium miłości” to nie tylko zabawa, to też dużo roboty. W telewizji widzimy kilkusekundową migawkę, a nagrywane trwało trzy godziny. Ciągle się czułem jak na widelcu, bo bardzo często mieliśmy przypięte mikrofony. Zdarzało się też, że zapominałem o tym mikrofonie. Przecież nie da się być na baczność non-stop. Poza tym nie wstydzę się swojej historii, swojej filozofii, nie wstydzę się tego, co mam do powiedzenia.
Nie boisz się negatywnych opinii o sobie?
– Wszyscy hejterzy to nieszczęśliwi ludzie, trzeba im współczuć. Czasami się nóż w kieszeni otwiera, gdy ktoś napisze, że w programie robią z siebie klaunów. Odpisuję wtedy: „dziękuję za oglądalność”.
Niezły sposób, warto to zapamiętać. Od pięciu lat jesteś na emeryturze, jak spędzasz czas?
– Lubię obejrzeć dobry program telewizyjny, przeczytać dobrą książkę. Lubię też pogrzebać w swoim miejscu na ziemi, czyli na działce, gdzie wszyscy mieszkamy i gdzie stoi nasza firma. Zawsze coś jest do porządkowania, pograbienia. A lato spędzam w przyczepie kempingowej. Od końca kwietnia do listopada, z małymi przerwami, jestem w trasie.
Polska? Europa?
– Do tej pory Polska i małe wypady do Słowacji czy do Czech. W tym roku mam zamiar zacząć sezon od wyjazdu do Wenecji. Planuję przejazd przez Ostrawę, Brno, Wiedeń, Graz. Zabieram rower, więc na nim będę zwiedzał miasta.
Jeździsz sam?
– Tak do tej pory było. Mam piękne wspomnienia.

Masz troje dzieci i jesteś dziadkiem?
– Tak, jestem szczęśliwym dziadkiem czworga wnuków, dwóch chłopczyków i dwóch dziewczynek.
I jakim jesteś dziadkiem? Przytulasz dzieci?
– Tak, oczywiście. Lubię spędzać z nimi czas. Najchętniej jednak zajmuję się nimi, gdy kończą trzy, cztery lata, kiedy można wziąć kanapeczkę do kieszeni i iść przed siebie. Bez żadnego planu. Gdy trafi się nam pieniek, siadamy. Czasami są to dłuższe spacery, czasami tylko do płotu.
Jeden wnuk w przyszłym roku będzie miał maturę. Czasami jeździ ze mną przyczepą, głównie na festiwale. Mystic Festival musimy zaliczyć co roku. To taki metalowy, mocny festiwal w Gdyni, na terenie starej stoczni. A po festiwalu idziemy do opery.
Jakie marzenia ma jeszcze nowożytny Adam?
– Moim marzeniem jest bycie szczęśliwym i temu oddaję swoje życie, żeby ten mój anioł stróż, czyli los, intuicja, prowadził mnie tak, abym był ciągle szczęśliwy. Nie oznacza to, że jestem wyłączony ze świata, bo prowadzę przecież też normalne życie.
Chciałbyś czasami cofnąć czas?
– Nie. Żyję chwilą. Rozkoszuję się tym, co dzieje się teraz. Nie wróciłbym się do żadnego momentu mojego życia, aczkolwiek każdy miał swoje dobre strony i ciekawe barwy.
Za co cenisz kobiety?
– Za ich umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Jak mówiła Wisława Szymborska: „Nie wie, po co ta śrubka, i zbuduje most”. To jest umiejętność kobieca, nie męska. Mężczyzna chętniej ten most by zburzył. Tischner w „Historii filozofii po góralsku” poprawił Księgę Rodzaju. Napisał, że rzeczywiście Pan Bóg stworzył Adama, ale ten jego twór nie spodobał mu się. Niby mocny, ale słaby, roszczeniowy, zaczepny, złośliwy. Niepotrafiący się rozmnażać. I wymyślił kobietę. Już nie popełnił wcześniejszych błędów i stworzył Ewę doskonałą. Doskonalszą niż Adam. Przez to, że zerwała to jabłko, przez wieki uznawana była za naczynie zła. Ale to się zmienia, co wiąże się z wytrąceniem mężczyznom berła i korony. I teraz my, mężczyźni, jesteśmy pogubieni. Bo kobiety sobie radzą, zarabiają i nawet w późniejszym wieku są aktywne.
Masz jakieś wyobrażenie idealnej partnerki?
– Nie opisałbym partnerki, tylko opisałbym swoje uczucia do niej. Chciałbym, żeby było jej ze mną dobrze i żebym miał siłę i chęci jej wszystko zapewniać. Ale nie ograniczać, nie trzymać w złotej klatce, nie zazdrościć, nie pilnować. Oddawałbym jej wszystko, co jest możliwe, i żeby to napełniało mnie wielką satysfakcją.
Czyli chcesz dawać?
– Dawać, dawać, dawać i jeszcze raz dawać. I emitować z siebie tkliwość. To jest wyższy rodzaj dobra.
Ale wiesz przecież, że kobiety szybko się nudzą. Poza tym też lubią dawać.
– Będę więc szukał swojego ideału…
„Sanatorium miłości”. Kiedy i gdzie oglądać?
7. edycję „Sanatorium miłości” można oglądać co niedzielę o godz. 21:20 w TVP1. Odcinek ósmy wyjątkowo w Poniedziałek Wielkanocny. Wszystkie sezony programu dostępne są również w TVP VOD.