Kultura

Tak narodził się słynny „Żandarm z Saint-Tropez”. „Śmiech jest dla duszy, jak tlen dla płuc”

Louis de Funes odszedł 40 lat temu, ale jego role śmieszą świat do dziś (fot. Patrice PICOT/Getty Images)
podpis źródła zdjęcia

Louis de Funes powszechnie uznawany jest za jednego z największych komików w historii ludzkości, a komedie z udziałem Francuza bawiły i nadal bawią miliardy ludzi na całym świecie. „Gdybyście wiedzieli, ile ja pootwierałem i pozamykałem drzwi, zanim do tego doszedłem” – żartował ze swojej sławy aktor, który odszedł 27 stycznia 1983 roku.

Louis de Funes urodził się 31 lipca 1914 roku. Nie wpisuje się on w żaden kanon aktorski, a ekspresyjny styl gry, który stworzył, jest niepodrabialny i niemożliwy do naśladowania. Zawsze był komikiem nietypowym. Nie miał również, w przeciwieństwie do innych słynnych komediowych artystów, smutnego ani ciężkiego życia. Przeciwnie – historia de Funesa jest barwna, a on sam był człowiekiem wesołym zarówno na ekranie, jak i w życiu prywatnym.
Legendarny aktor uwielbiał się śmiać do tego stopnia, że w swoim testamencie poprosił, aby na jego pogrzebie puszczono taśmę z chichoczącymi ludźmi. Nie był to jednak pusty rechot, ale dopełnienie filozofii, którą Francuz wyznawał. Mawiał, niejako ją obrazując, że śmiech jest dla duszy tym samym, czym tlen dla płuc i konsekwentnie dostarczał ową boską substancję milionom widzów na całym świecie.
,,

Jezus był wpływowym towarzyszem mojego dzieciństwa, jest wpływowym towarzyszem mojego życia zawodowego i mego życia w ogóle. Na obrazkach mego katechizmu był zawsze kimś bardzo delikatnym, jasnowłosym i czuło się, że każdy poryw wiatru może Go unieść… Choć był On synem cieśli. Uwierz mi, że był facetem, który miał metr dziewięćdziesiąt, niezwykłą siłę i że miał takie bicepsy! Kiedy wyrzucał kupców za drzwi świątyni, brał ich po trzech… i hop! Mówił donośnym głosem, czynił cuda… Przewodził ludziom i mnie również, widzę Go śmiejącego się


– powiedział kiedyś głęboko wierzący artysta, wyjaśniając dlaczego uważa, że to sam Bóg wymyślił śmiech.
Na zdjęciu Louis de Funes i Andréa Parisy (fot. Patrice PICOT/Getty Images)
Na zdjęciu Louis de Funes i Andréa Parisy (fot. Patrice PICOT/Getty Images)

Louis de Funes o sobie. „Jestem zwykłym człowiekiem”

Louis de Funes, mimo olbrzymiej sławy, był osobą bardzo nieśmiałą i skromną. Zdobyta popularność zupełnie nie zmieniła jego natury – prostej, dość cichej i bardzo rodzinnej.
,,

Jestem zwykłym człowiekiem, takim samym jak wszyscy inni, i miałem w życiu nie więcej i nie mniej szczęścia niż inni. Kiedy szczęście się do mnie uśmiechnęło, udało mi się je złapać i zatrzymać. Nadal jest ze mną i jestem szczęśliwy


– mówił w jednym z udzielonych wywiadów. 

To „schwycenie” powodzenia nie przyszło mu jednak łatwo. Urodzony w zubożałej arystokratycznej rodzinie aktor był trzecim dzieckiem Carlosa Luisa de Funèsa de Galarza (1871–1934) i Leonor Soto Reguera (1878–1957), którzy na dziesięć lat przed przyjściem na świat aktora uciekli z Hiszpanii, ponieważ ich małżeństwu sprzeciwiał się dziadek komika i ojciec Leonor.
Aktor wychowywał się bez ojca, który zbankrutował, próbując sprzedać syntetyczne diamenty i – po upozorowanym samobójstwie – wyjechał do Wenezueli. Rodzina pozostała na utrzymaniu matki, która często miała wpadać w dziki szał. Mówią mi, że robię miny, ale w porównaniu do mamy jestem jak marmur – żartował.
To na niej i jej cholerycznym zachowaniu oraz nieokiełznanym temperamencie de Funes wzorował zachowanie wielu ze swoich postaci. Wybuchowość i gestykulacja to cechy charakterystyczne, w które artysta ubrał wiele ze swoich ról. Miałem wspaniałego nauczyciela komedii, którym była moja matka – wspominał i podkreślał, że postrzega swoją rodzicielkę jako aktorkę, którą często kopiuje. Także Michela Galabru, z którym na całe życie zaprzyjaźnił się na planie „Żandarma z Saint Tropez”, uważał za jednego z najlepszych aktorów na świecie i brał z niego przykład.

Louis de Funes. Początek drogi do nieśmiertelnej sławy

Louis de Funes przebył wcześniej jednak długą drogę do nieśmiertelnej sławy, którą – mimo iż od jego śmierci minęło już 40 lat – otoczony jest do dziś. Można jednak z całą pewnością powiedzieć, iż predysponowany do aktorstwa był od początku. Jako dziecko był małomówny, zamknięty w sobie i żył w świecie swoich marzeń, ale wśród kolegów z klasy zyskał nadzwyczajną popularność, ponieważ znakomicie parodiował nauczycieli. Przejmował komiczne postawy lub błędy wymowy swoich nauczycieli. Co oczywiście tylko rozśmieszało uczniów – wyjaśniała Sophie Adriansen, która napisała biografię aktora pt. „Patrz na mnie. Ty!”.
Szacunek w klasie zyskał również ze względu na znakomite wyniki sportowe – był szkolnym mistrzem biegów. Pierwszy raz swój kunszt aktorski pokazał z kolei w operze komicznej „Le Royal Dindon”, wystawianej w teatrze miejskim w Coulommiers z okazji 50. rocznicy powstania kolegium im. Jules’a Ferry’ego. Wcielił się wtedy… w żandarma. Zupełnie jakby Bóg, w którego komik przez całe życie mocno wierzył, od początku wiedział, z czego zasłynie aktor i w żartobliwy sposób dał to do zrozumienia.
Legendarny Francuz nie wiedział, w którym kierunku iść, kiedy ukończył szkołę podstawową. Na początku uznał, iż najlepszym wyjściem będzie zdobycie konkretnego zawodu i zdecydował uczyć się na kuśnierza, ale wyrzucono go ze szkoły ze względu na naganne zachowanie. „Fufu”, jak go nazywano wówczas, postanowił więc zostać żołnierzem, jednak do armii go nie przyjęto z powodu niskiego wzrostu (mierzył 164 cm wzrostu) i wątłej postawy (ważył 55 kg). Zaczął wtedy chwytać się wielu dorywczych prac; był dekoratorem wystaw sklepowych, kreślarzem i pomocnikiem księgowego, ale ze wszystkich został zwolniony. Załamana matka zapisała go do położonej w pobliżu domu szkoły artystycznej École Louis-Lumière.
Tam wybrał sekcję kinową, a sztuki scenicznej uczył się pod kierunkiem Germaine Dulac. Zaprzyjaźnił się przy okazji z Henrim Decaë, który później jako operator filmowy współpracował z de Funesem przy kilku produkcjach. Radził sobie bardzo dobrze, jednak Leonor marzyła, żeby jej syn został katolickim księdzem. Aktor naprawdę drogę duchowną rozważał, ale ostatecznie miłość do kina i filmu zwyciężyła w nim nad pragnieniem posługi kapłańskiej. Porzucił wówczas myśli o seminarium i zaczął kształcić się dalej w kierunku artysty kinowego.

„Nigdy nie mogłem go nazwać tatą, mówiłem na niego Louis”

W międzyczasie, w 1936 roku, de Funes poznał swoją pierwszą żonę, byłą mistrzynię tenisa, Germaine Louise Élodie Carroyer. Pobrali się ledwie po kilku miesiącach znajomości, a owocem ich związku był syn Daniel. Małżeństwo przetrwało ledwie do 1939 roku, ale para rozwód uzyskała dopiero trzy lata później. Komik, ze względu na częstą nieobecność w domu i wyjazdy związane z pracą na scenie, nie był dobrym ojcem. Nigdy nie mogłem go nazwać tatą, mówiłem na niego Louis – wspominał po latach mężczyzna, który zmarł w 2017 roku i podkreślał, że jego kontakt z biologicznym ojcem był zawsze bardzo mały i niezbyt serdeczny.
Gdy wybuchła II wojna światowa, o Louisa de Funesa upomniało się wojsko, ale szybko został on przeniesiony do rezerwy i nie walczył. Występował za to przed innymi żołnierzami, co pozwoliło mu szlifować talent, kiedy grał w pubach i klubach oficerskich. Zakochany był już wówczas w teatrze, który pozostał jego miłością do końca życia. Preferuję teatr właśnie dlatego, że jest to gra z publicznością, wysyłamy sobie nawzajem piłkę, mamy dużo zabawy – opowiadał w jednym z wywiadów.

Na deskach realizował się przez wiele lat, a w kinie – zanim przyszła olbrzymia sława – pojawiał się jedynie epizodycznie. W 1946 roku, kiedy miał już u boku ukochaną Jeanne Augustine Barthélemy, dostał swój pierwszy epizod w filmie „Kuszenie Barbizona”. Zagrał rolę portiera lokalu „Le Paradis”, w trwającej niespełna czterdzieści trzy sekundy scenie. Otwierał podczas niej drzwi postaci granej przez Pierre’a Larquey’ego i wypowiadał dwie krótkie kwestie.

To ta historia zainspirowała „Żandarma z Saint Tropez”

Miał ponad 50 lat i kilka większych filmowych ról na koncie, kiedy dzięki roli porywczego funkcjonariusza Francuskiej Żandarmerii Narodowej Ludovica Cruchota w komedii „Żandarm z Saint-Tropez” zdobył ogólnoświatową rozpoznawalność i popularność. Kreacja zwariowanego i impulsywnego sierżanta była rewelacyjna i absolutnie przełomowa w jego karierze. To właśnie za nią miliardy ludzi kochają de Funesa do dziś, choć… początkowo autorzy serii nie wierzyli w komercyjny sukces przedsięwzięcia.
Louis de Funes jako Ludovic Cruchot (fot. PAP/DPA)
Louis de Funes jako Ludovic Cruchot (fot. PAP/DPA)
Mało kto wie również, że reżyser Richard Balducci zainspirował się… prawdziwą historią i to z własnym udziałem. Twórcy podczas pobytu w Saint-Tropez skradziono kamerę, kiedy wysiadł na chwilę z auta, aby zapytać przechodnia o drogę. Przypadkowy świadek skierował wówczas go na posterunek żandarmerii, gdzie filmowiec spotkał ciapowatego i ospałego funkcjonariusza, który właśnie drzemał, kiedy Balducci wszedł na posterunek. To dlatego, że żandarm akurat wypoczywał po obiedzie… zjedzonym w porze obiadowej, która przypada we Francji od 12:00 do 14:00.
Reżyser nic więc nie załatwił, a na dodatek policjant poinformował go, że nie ma sensu ścigać złodziejaszka o imieniu Gaspard – jak się okazało, dobrze znanego miejscowym organom ścigania – bo i tak przestępca zawsze im się wymykał, jako że był bardzo sprytny. Zdumiony i wściekły reżyser wyszedł i trzasnął drzwiami, przyobiecując urzędnikowi, że niebawem cały świat będzie śmiał się z gliniarzy z Saint-Tropez. Słowa, na szczęście, dotrzymał.

Szalona zakonnica, czyli jak de Funes wymyślił siostrę Klotydę

To był jednak dopiero początek kłopotów reżysera – Balducci umyślił sobie, iż w pierwszoplanowej roli Ludvica Cruchota obsadzi mało znanego wówczas Louisa de Funes. Producent nie chciał na to wyrazić zgody, podobnie jak reszta kompletowanej ekipy filmowej. Twierdzono, że oparcie produkcji o niedoświadczonego w kinie komika jest pomysłem bardzo ryzykownym. Twórca jednak uparł się i ostatecznie zgodzono się – pod warunkiem, że będzie to obraz niskobudżetowy oraz niszowy.
Także de Funes miał swoje warunki – przy podpisywaniu kontraktu wywalczył sobie możliwość ingerowania w scenariusz i nanoszenia poprawek. To z jego inicjatywy do „Żandarma z Saint-Tropez” włączono wątek szalonej siostry Klotydy – pirata drogowego i samochodowego postrachu wszelkich dróg. Zakonnicy, która niemal natychmiast stała się postacią kultową, pierwotnie wcale miało nie być w filmie. Co ciekawe, wcielająca się w nią aktorka – France Rumilly – nigdy… nie miała prawa jazdy. Sceny z jej udziałem kręcono we współpracy z kaskaderem.
Na domiar wszystkiego roli w serii początkowo nie chciał przyjąć Michel Galabru. Legendarnego pułkownika Gerbera zagrał dlatego, że scenariusz i postać spodobała się jego żonie. Trudno dziś sobie wyobrazić słynną produkcję bez duetu dwóch zaciekłych wrogów, którzy w prawdziwym życiu – inaczej niż w obrazie Balducciego – zostali najlepszymi przyjaciółmi. To Galabru na pogrzebie de Funesa wygłosił przemówienie, w którym oddał hołd komikowi.

Jednocześnie mało brakowało, aby nie powstała słynna muzyka. We Francji w momencie kręcenia zdjęć były wakacje i większość muzyków nie chciała się podjąć zadania. Finalnie, rzutem na taśmę, Balducci dosłownie ubłagał Raymonda Lefebvre’a o udźwiękowienie. Kompozytor słynny przebój „Douliou-Douliou Saint-Tropez” wymyślił i napisał niemal na poczekaniu. Nie spodziewał się, że wesoła piosenka stanie się przebojem, którego popularność nie przeminęła do dziś.

Sukces „Żandarma z Saint-Tropez”

Mający minimalny budżet „Żandarm…” odniósł oszałamiający sukces, który przerósł najśmielsze oczekiwania wszystkich. Zarówno we Francji, jak i na całym świecie komedie obejrzało miliony, a później dziesiątki milionów widzów.
Fenomen trwa do dziś – sześć nakręconych części do dziś bawi kolejne pokolenia, a obraz wielokrotnie wznawiano i pokazywano we wszystkich dużych telewizjach i w niemal każdym zakątku kuli ziemskiej. To dlatego, że Cruchot śmieszy i bawi po prostu wszędzie.
Kościół, którym Cruchot brał ślub istnieje naprawdę i jest dziś atrakcją turystyczną (fot. PAP/DPA/Röhnert)
Kościół, którym Cruchot brał ślub istnieje naprawdę i jest dziś atrakcją turystyczną (fot. PAP/DPA/Röhnert)

Bohaterowie produkcji stali się nieśmiertelnymi ikonami popkultury oraz dziedzictwem narodowym Francji. Mają swoje pomniki i ulice m.in. w Lyonie i Paryżu, ale największym kultem są oczywiście otoczeni w Saint-Tropez, które do dziś przyciąga turystów dzięki słynnej produkcji. Nie może dziwić, że włodarze miasta wykorzystują ich wizerunki na muralach, budynkach, a oprócz tego stworzyli muzeum, które poświęcono legendarnej komedii.

„Nie żałuję, że moja kariera rozwijała się tak powoli”

Louis de Funes dzięki „Żandarmowi…” z miejsca stał się olbrzymią gwiazdą kina. Żywiołowy Francuz został zauważony i doceniony m.in. w USA. W Stanach Zjednoczonych dziwiono się, że jego gwiazda rozbłysła dopiero w zaawansowanym wieku.
,,

Nie żałuję, że moja kariera rozwijała się tak powoli. Pozwoliło mi to gruntownie poznać mój zawód. Kiedy byłem jeszcze nieznany, próbowałem kolorować za pomocą szczegółów, min, gestów niewielkie rólki, które mi powierzano. Dzięki temu zdobyłem pewien warsztat komediowy, bez którego nie zdołałbym zrobić takiej kariery. Dlatego też, gdybym miał zaczynać od nowa, zrobiłbym to samo


– odpowiadał na tę opinię aktor w jednym z wywiadów udzielonych pod koniec lat 60.
Dodawał równocześnie z wrodzonym sobie humorem: Gdybyście wiedzieli, ile ja pootwierałem i pozamykałem drzwi, zanim do tego doszedłem. Podkreślał jednocześnie, że nie uważa się za osobę wyjątkową i sława nie jest dla niego ważna. Mawiał, że nie ma znaczenia, czy masz styl, reputacje, czy pieniądze. Jeśli nie masz dobrego serca nie jesteś niczego wart.

Louis de Funes prywatnie. Jaki był słynny komik?

Prywatne oblicze aktora przedstawił światu jego syn Olivier w książce „Mój ojciec, Louis”. Mężczyzna w biografii wielokrotnie podkreślał, że jego ojciec… był bardzo podobny do prezentowanych przez siebie postaci. Tak w życiu, jak i na scenie de Funes był np. osobą bardzo niecierpliwą i miał swoje nietypowe manie. Nie mógł nigdy wysiedzieć w restauracji, gdyż przyrządzanie i podawanie dań trwało jego zdaniem nazbyt długo. Nosił też przy sobie zestaw kluczy i kluczyków, gdyż wszystkie szafy, szafki i szuflady były u nas zamykane na klucz. To było męczące dziwactwo – pisał Olivier
Louis de Funes z synem Olivierem (fot. Patrice PICOT/Getty Images)
Louis de Funes z synem Olivierem (fot. Patrice PICOT/Getty Images)
Louis de Funes miał również niezwykłą pasję. Z olbrzymim zaangażowaniem hodował kwiaty, „a w szczególności róże. Inwestował w nie dużo pieniędzy, spędzając wiele godzin w ogrodzie. Udało mu się w końcu wyhodować różę Louisa de Funès. Została ona oficjalnie uznana przez ogrodników, a jej pomarańczowy kolor rzuca się w oczy w każdej kwiaciarni”.
Syn podkreśla jednocześnie, że jego sławny ojciec był człowiekiem niezwykle wesołym, ale nie zawsze.
,,

Mój ojciec był człowiekiem bardzo dowcipnym i pełnym temperamentu. (…) w jego żyłach płynęła hiszpańska krew. Zdarzało się jednak, że przez wiele godzin zamykał się w sobie i nic nie mówił. Jego nastrój zmieniał się niekiedy z minuty na minutę. Wiem, że jego filmowi współpracownicy z trudem znosili te humory


Nadto aktor był straszliwym… dusigroszem. Tolerancja, szczerość i rodzina – oto wartości wyznawane przez Louisa de Funèsa. Ojciec był też, niestety, skąpcem. Gdy dawał mi pieniądze na kurtkę, musiałem rozliczać się z nim co do franka. Niekiedy zmuszony byłem oddawać w sklepie zakupione obuwie, gdyż… uważał je za zbyt drogie – możemy przeczytać we wspomnianej wyżej książce. Koledzy i rodzina żartowali, że to dlatego tak wiarygodnie wypadł w słynnej komedii „Skąpiec”, która dostępna jest w TVP VOD.


ZOBACZ: „Skąpiec” w TVP VOD

Później zagrał też w „Kapuśniaczku”, słynnym filmie o dwóch kuriozalnie wojujących ze sobą tetrykach i kosmicie przylatującym na ziemię po zupę od jednego z nich. Historia o przybyszu z obcej planety, zwanym „Gagatkiem”, i występ aktora jest całą kwintesencją i podsumowaniem bogatej kariery Francuza, który w USA nazywany jest „francuskim Charlie Chaplinem”, a na świecie uznawany jest za jednego z najlepszych komików wszech czasów.


RS

Źródła:


De Funes, Oliver. Mój ojciec, Louis, wyd. 1997

Więcej na ten temat