Eurowizja wzbudza ogromne emocje. Od trzech dekad marzymy, by nasi reprezentanci wygrali słynny konkurs. W tym roku będzie o to walczyć Justyna Steczkowska, która zaśpiewa piosenkę „Gaja”. Razem z nią na scenie w Bazylei wystąpi Piotr Musiałkowski. Mistrz tańca latynoamerykańskiego opowiada nam o swojej karierze, ujawnia kulisy poznania z wokalistką, zdradza jaką jest szefową i ocenia szanse na wygraną. – Wierzę w nią – zapewnia w rozmowie z tvp.pl.
Pojechałeś na Eurowizję do Bazylei z Justyną Steczkowską. To ogromne wyróżnienie.
– Nawet o tym nie marzyłem… Od dziecka jestem fanem Eurowizji. Oglądam co roku z całą rodziną. I zawsze za tę naszą Polskę trzymałem kciuki. Zawsze bardzo chciałem, żebyśmy wygrali. Ale niestety odkąd jestem widzem, to się nie udało. Nie mieliśmy w zasadzie żadnego miejsca na podium.
Edyta Górniak była druga w 1994 roku.
– Miałem wtedy trzy lata, więc nie oglądałem jeszcze Eurowizji. Gdy rok później, w 1995 roku, występowała Justyna Steczkowska, też nie było mi to dane. Wciąż byłem małym dzieckiem.
No popatrz, a 30 lat później będziesz występował z nią na scenie w Bazylei. Jak się poznaliście?
– To niesamowite zrządzenie losu. Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się pod koniec 2023 roku, tuż przed preselekcjami do Eurowizji 2024. Piosenka Justyny „Witch Tarohoro” miała premierę. Wtedy coś mnie tknęło… Przypomnę tylko, że przed laty Eurowizja była wyłącznie konkursem piosenki. Teraz wygląda to zupełnie inaczej. Musi być też show. Musi być pomysł, muszą być wizualizacje, tancerze – coś, co uatrakcyjni występ piosenkarza.
Ty jesteś tancerzem. I to takim ze szczególnymi umiejętnościami.
– Od jakiegoś czasu trenuję taniec na szpilkach. Bardzo mało facetów w Polsce potrafi tak tańczyć. Na Zachodzie jest to bardzo popularne, w Polsce dopiero raczkuje.
Przepraszam, przerwałam, wróćmy do początków znajomości z piosenkarką.
– Gdy zobaczyłem klip „Witch”, występ Justyny i usłyszałem piosenkę, to sobie pomyślałem, że Eurowizja kocha takie klimaty. Zamarzyło mi się pokazanie czegoś bardzo europejskiego podczas konkursu, bo tam to się sprawdza. Wpadł mi wtedy fajny pomysł do głowy.
Justyna wrzucała wówczas filmiki na Instagram, że szuka jakiejś inspiracji. „Co myślicie, jak mogłabym ten występ uatrakcyjnić, co by się spodobało na Eurowizji?” – pytała. Bardzo mi się spodobała jej postawa, że wychodzi do ludzi z prośbą o pomysły. Wiadomo, że artyści są bardzo kreatywni, mają swoje wizje, ale fajnie, że chciała też zaczerpnąć czegoś z zewnątrz. Zwłaszcza na taki konkurs, jakim jest Eurowizja, bo on jest zupełnie inny. Bo to, co może w Polsce się sprawdzić, to na globalną skalę może już niekoniecznie zachwycać.

Trzeba wpasować się w różnorodne gusta.
– Każdy kraj ma inną historię, inne upodobania, co innego wzrusza. A to muszą być trzy minuty show, żeby każdy, niezależnie od tego, skąd pochodzi, zatrzymał się i powiedział, że występ jest ciekawy i zwraca uwagę. Niestety Polska jest postrzegana w Europie jako kraj konserwatywny. Nasze występy dotąd były raczej łagodne i spokojne. „Muszą zobaczyć, że nasz kraj również jest nowoczesny i potrafi podejść inaczej do tematu” – pomyślałem sobie. A faceci w szpilkach świetnie by się do tego nadawali. Justyna kocha wysokie obcasy, ma superfigurę, śpiewa, tańczy, gra na instrumentach. Wszystko pięknie by się zgrało.
Jesteś mistrzem tańca towarzyskiego, skąd pomysł na taniec w szpilkach?
– To dla mnie taka nowa wariacja, żeby się rozwijać, żeby ciało cały czas pozostawało w formie.
Nie tylko tango i tango…
– Każdy artysta potrzebuje rozwoju. Ciało musi dostawać nowe wyzwania, inaczej po prostu przestajemy tworzyć, przestajemy być kreatywni. Na nasze miejsca zaraz przyjdą nowi, jeżeli nie będziemy iść z duchem czasu. A ciało, jego elastyczność, jest moim narzędziem pracy i myślę, że musi być sprawne, musi też ciągle uczyć się czegoś nowego, bo jak ciało już zapamięta jakiś ruch, to my potem bardzo schematycznie też tańczymy, rozleniwiamy nasze mięśnie.
I zdecydowałeś się na taniec w szpilkach.
– To był przypadek. Jakiś czas temu miałem wystąpić w popularnym programie tanecznym. W ostatniej chwili produkcja zdecydowała się jednak na kogoś innego. Mój wypełniony kalendarz zrobił się pusty. Natknąłem się na ogłoszenie o warsztatach tanecznych dla panów w szpilkach. Pomyślałem, że spróbuję.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło…
– Tak, bo gdybym był zajęty, to bym na to nie poszedł i nie byłoby tego, co teraz się dzieje. A wtedy byłem rozżalony. „Było tak blisko, wszystko tak fajnie się układało, czemu los zabrał mi ten projekt?” – zastanawiałem się. Byłem rozczarowany.
Los zabrał jedno, ale dał coś w zamian. Może nawet bardziej fascynującego.
– Tak, dał coś innego. Poszedłem na to szkolenie, bo przecież musiałem czymś zapełnić wolny czas. Warsztaty prowadził mężczyzna. Dało mi to trochę śmiałości, bo wbrew pozorom, mimo tysięcy występów na koncie, bywam nieśmiały. Pierwsze zajęcia w szpilkach nie były dla mnie komfortowe psychicznie. W końcu się wkręciłem w ten taniec. I pojawiła się piosenka Justyny i moja wizja. Pomyślałem, że fajnie byłoby pokazać jej, że jest coś takiego jak taniec facetów w szpilkach. Byłem wtedy na jakichś warsztatach i miałem nagrany filmik z ciekawą choreografią. Podłożyłem pod niego piosenkę Justyny. Nie wszystko do siebie pasowało, wiadomo, ale chodziło mi o to, żeby jej pokazać, jak mógłby wyglądać występ.
Wysłałem filmik do Justyny. Na nic nie liczyłem, bardziej chodziło mi o to, żeby się nim zainspirowała. Jako fan Eurowizji chciałem, żeby zrobiła jak najlepszy występ. Żebym jako fan mógł powiedzieć: „ale fajnie się zaprezentowaliśmy”, „jestem dumny z Polski”, że pokazała coś nowego.
I co było dalej?
– Filmik dotarł do Justyny i jej się bardzo spodobał. Nawet udostępniła go na swoich social mediach. Ale w ubiegłym roku nie dostała się na tę Eurowizję, więc siłą rzeczy gdzieś tam ten koncept upadł.
Ale co ma wisieć, nie utonie…
– Tak. I to jest wręcz niewiarygodne. Na początku października zadzwonił mój telefon. Spojrzałem. Numer zastrzeżony. Odebrałem i usłyszałem: „Dzień dobry, Piotrusiu, tu Justyna Steczkowska”.

Justyna Steczkowska? Piotrusiu?
– Ona nadal tak do mnie mówi. To takie miłe.
I co dalej?
– „Pamiętam ten filmik, który mi przesłałeś. Przygotowuję teraz premierę nowej płyty „Witch Tarohoro” w warszawskiej Stodole i tak pomyślałam, czy nie chciałbyś zrobić mi oprawy. Żeby to było coś takiego nowego, świeżego” – usłyszałem w telefonie.
Mam dreszcze.
– Mnie wtedy zamurowało, że zadzwoniła do mnie Justyna Steczkowska! Akurat stałem w kolejce na poczcie, żeby odebrać list. Byłem niesamowicie zdziwiony, bo od czasu wysłania wideo minęło kilka dobrych miesięcy, więc naprawdę musiało zapaść jej w pamięć.
Taka propozycja na pewno dodaje skrzydeł.
– Bardzo. Od razu obdzwoniłem naszą ekipę, która by mogła to ze mną zrobić. Sześć osób. Justyna miała wcześniej bardzo fajną tancerkę, Julię Adamczyk, i ona została z nami. Zaproponowałem Kubę Walicę, mojego nauczyciela tańca w szpilkach, który teraz też jest naszym choreografem głównym i przygotowuje nas na występ w Bazylei. On jest teraz numerem jeden wśród chłopaków tańczących w szpilkach. I jeszcze parę osób. Justyna się zgodziła. Zaufała mi. Finalnie wystąpili jeszcze z nami w Stodole Weronika Wołowicz, Maks Kaczanowski i Milena Zdzuj.
Grudniowy koncert odniósł duży sukces. Ludzie byli zachwyceni. Trasa jest przedłużona i na jesień ruszamy na kolejne występy w tym samym składzie.
A z początkiem roku Justyna Steczkowska zdecydowała się ponownie powalczyć o Eurowizję.
– Postanowiła jeszcze raz spróbować swoich sił i to z utworem „Gaja”, który przygotowywaliśmy na koncert w Stodole. Automatycznie zaproponowała nam kontynuację tego projektu. I się udało! Justyna jest w Bazylei! Moim zdaniem ma tam ogromne szanse. Ma przede wszystkim doświadczenie sceniczne. Scena eurowizyjna potrafi „zjeść” najlepszego wokalistę, bo to jest największa scena muzyczna w Europie, jeżeli mówimy o konkursach piosenki. Około 250 milionów ludzi ogląda ten program na żywo, jaka to musi być presja dla artysty! I bez doświadczenia, myślę, jest wielu wykonawcom ciężko. Trema może pokonać najpiękniejszy głos.

Dla Justyny tegoroczna Eurowizja będzie miała szczególne znaczenie.
– To jest niesamowita historia, że ona po 30 latach wraca na Eurowizję. Półfinał, w którym startujemy, odbędzie się równo 30 lat od jej debiutu na Eurowizji.
Tak, zaplanowany jest na 13 maja, Justyna będzie śpiewała jako druga.
– Fani nawet policzyli, że ten występ może się odbyć o tej samej godzinie. Myślę, że los czuwa nad tym, żeby jej się poszczęściło. Jeszcze takiej historii w Eurowizji nie było. Justyna już pobiła rekord, a jeszcze jej tam nie ma. Gdyby znalazła się w drugim półfinale, to już byłby inny dzień, już nie byłoby równej rocznicy. Powtórzę: los nad nią czuwa.
A jaką szefową jest Justyna?
– Bardzo dobrą. Myślę, że ten pierwszy telefon od niej był zwiastunem tego. Jest ciepła i rodzinna. Bardzo o nas dba. Gdy się spotykamy na próbach, pyta, czy u nas wszystko w porządku, czy jedliśmy. Nie pozwala nam się przemęczać. „To jest tylko próba” – mówi. – „Możecie nawet w płaskich butach zatańczyć. Nie tańczcie na 100%, oszczędzajcie swoje ciało na występy”. Ma na wszystko oko. Ostatnio mieliśmy koncert klubowy w Warszawie. Od razu zwróciła uwagę, że podest jest mało stabilny. Powiedziała, że tancerze nie mogą na nim tańczyć, bo mogą zrobić sobie krzywdę. Wie, że nasze ciała to narzędzia naszej pracy. Justyna myśli nie tylko o sobie. Myśli o wszystkich. Przy niej każdy czuje się ważny.
A powiem ci, że praca z życzliwymi ludźmi jest dla mnie ważna. Mam doświadczenie, znam swoje możliwości i pracuję tam, gdzie mi dobrze. Robię takie projekty, które mi dodają skrzydeł, a nie takie, w których bym się stresował. Z Justyną czuję, że pracujemy na wspólny sukces. Przy niej czujemy się częścią spektaklu. Nie jesteśmy tłem. To nie jest jakaś rywalizacja, że każdy chce grać pierwsze skrzypce, tylko jest drużynowe podejście i to jest najważniejsze dla mnie w tym występie.

Ale też to, że ty byłeś tą iskrą, która rozpaliła to ognisko.
– Ja się cieszę z tego, że mój pomysł się sprawdził i że dalej żyje. Że wystąpię na Eurowizji. Dla mnie to spełnienie marzeń, że mogłem mieć tak duży wpływ na to jako fan, który kiedyś tylko oglądał Eurowizję w telewizji, a teraz ma wpływ na to, że tak, a nie inaczej, ten występ będzie wyglądał w naszej reprezentacji.
Brzmi jak bajka. Byłeś dzieciaczkiem, który przeżywał występy, oglądając telewizję, a teraz w tej telewizji będzie!
– Podobnie było z „Tańcem z gwiazdami”. Zacząłem uczyć się tańczyć, gdy obejrzałem pierwszą edycję tego programu. Poprosiłem babcię, żeby zapisała mnie na zajęcia taneczne. Mieszkałem wtedy w Poznaniu. To było równo 20 lat temu – wtedy odbyła się pierwsza edycja. Teraz, po 20 latach, sam tańczę w tym programie. To jest niesamowite.
To jest ciężka praca. Czuć Twoją pasję i wytrwałość w dążeniu do celu.
– To prawda. To są ciężkie treningi, kosztują wiele wyrzeczeń. Towarzyszy temu sporo stresu. W tańcu turniejowym trzeba ścigać się z parami, jeździć na szkolenia, warsztaty i zdobywać wszystkie klasy taneczne po drodze.
Jaką masz klasę?
– Najwyższą. S. Międzynarodową. Dalej już nic nie ma. Taki taniec to ogrom pracy, ale też spraw, o których inni nie mają pojęcia. Musiałem na przykład przeprowadzić się do Warszawy. W Poznaniu nie było dla mnie partnerki tanecznej, z którą mogłem kontynuować karierę, więc nie było wyjścia. Tak to jest z tańcem, że pary łączą się między miastami, a nawet między krajami. To jest bardzo skomplikowane, bo im wyższy poziom, tym trudniej znaleźć partnera czy partnerkę. To jest uzależnione nie tylko od umiejętności, feelingu tanecznego, ale też od wzrostu, wyglądu.

W Warszawie znalazłeś też pierwszą pracę, tak?
– W Poznaniu miałem już swoje grupy taneczne i ugruntowaną pozycję zawodową. Jednak kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana… Czułem, że chcę więcej od życia i postawiłem wszystko na jedną kartę. Po przyjeździe do Warszawy los szybko się do mnie uśmiechnął. Znalazłem nową pracę, i to w TVP, w programie „Jaka to melodia?”. Spędziłem na Woronicza pięć lat. Studiowałem wówczas dziennikarstwo na SWPS i tańczyłem. Jeden z moich trenerów robił nabór na tancerzy do programu i zaproponował mi pracę. Potem byłem animatorem. Niesamowita przygoda.
Pozazdrościć doświadczeń. A przed Tobą kolejna przygoda. Od 2 maja cały zespół jest już w Bazylei, by na miejscu przygotowywać się do półfinału konkursu Eurowizji. Denerwujesz się, że Wasz występ tuż-tuż?
– Nie, nie denerwuję się, przynajmniej na razie. Może później to się zmieni. Teraz jestem podekscytowany tym, że czeka mnie superprzygoda i coś, co na pewno zostanie w mojej pamięci na całe życie.
Co Ci podpowiada intuicja? Będzie podium?
– Na intuicję za wcześnie, ale jestem pozytywnie nastawiony. W zasadzie nie lubię mieć oczekiwań co do wygranej, bo one wywierają presję i człowiek się spina, a mimo wszystko chcę się bawić tym czasem i cieszyć z niego, mieć radość. Myślę, że takie pozytywne emocje przechodzą przez telewizor podczas występów. Gdy widać, że wykonawcy kochają to, co robią, nie czują się zalęknieni – to jest połowa sukcesu. Gorzej, gdy ten strach udziela się widzom. Gdy oglądam jakieś występy w TV i widzę, że artysta się stresuje, to nie jest to fajne.
A jaki będzie wynik? Myślę, że i tak będziemy dumni z tego, co udało się nam osiągnąć. Justyna jest świetną reprezentantką, więc wierzę w nią. Bo jak nie ona, to nie wiem, kto miałby zawojować tę Eurowizję...