Aktorka i reżyserka, zdobywczyni wielu prestiżowych nagród. Występowała na deskach najlepszych teatrów w Polsce, na swoim koncie ma także dużo ciekawych ról w filmach i serialach. Choć większość widzów kojarzy ją głównie z aktorstwem, dziś to właśnie reżyserowanie spektakli sprawia jej największą radość. Tylko nam w specjalnym wywiadzie Joanna Drozda opowiedziała o swoim najnowszym projekcie „Czterdziestolatek”, którego premiera już niebawem...
Pani Joanno, dlaczego właśnie „Czterdziestolatek”? Jest przecież cała pula polskich seriali.
Myślę, że „Czterdziestolatek” jest świetnym wehikułem do tego, żeby opowiadać o problemach, które także dzisiaj nas dotyczą i które nas dzisiaj dręczą, np. to, jak wyglądam. To, czy przez to będę podziwiana, lubiana, akceptowana, czy czegoś w sobie nie zmienić. Teraz temat wyglądu jest bardzo mocno naciągany i bardzo intensywnie funkcjonujący. W „Czterdziestolatku” był on tematem związanym z kryzysem wieku średniego i przez to, że cofamy się do tych lat 70. i oglądamy to niby na przykładzie tego mężczyzny, który jest w kryzysie wieku, czujemy się na tyle bezpieczni, że nie mamy poczucia, że tutaj się ktoś nas czepia, ale przez to mamy też możliwość, aby pomyśleć: „Też tak czasami robię”.
Patrzę na swoje ciało i mówię: tutaj muszę się inaczej ubrać, kto by chciał zadawać się z kimś takim, czy taki ktoś jest w ogóle interesujący? Ten rodzaj kryzysu wewnętrznego, tego braku akceptacji siebie to jest coś co, bardzo mnie poruszyło w tym serialu, bo jest to coś, co dzisiaj bardzo funkcjonuje. Zarówno, jeśli chodzi o młodzież, która mierzy się z tym trudnym momentem akceptacji, jak i przez ludzi w wieku 40 plus, 50 plus, którzy właściwie znikają z naszych rzeczywistości przez to, że są wypierani. Mamy np. body shaming.
Ja tu chciałam wrócić do tego pięknego czasu, kiedy ważne było to, kto jaki jest, a nie tak bardzo, kto jak wygląda. Ponadto w latach 70. niesamowita była pomoc sąsiedzka, ta otwartość. Dziś wszyscy wzdrygamy się na dźwięk dzwonka do drzwi, od razu jest pytanie: „Coś zamówiłeś?”, „Kto to może być?”. Boimy się, mamy poczucie nalotu, a kiedyś wszyscy wszystkim się dzielili, było ciężko, ale przez to, że robiliśmy coś razem, to było łatwiej, było dużo zaufania. Mogliśmy zostawiać nasze dzieci na podwórkach i wiadomo było, że nic się nikomu nie stanie, chyba że same sobie coś zrobią, no ale to już inna kwestia. Dzieci zawsze będą dziećmi. To jest też coś, co mnie bardzo urzekło w „Czterdziestolatku”. Tego już dzisiaj nie ma. Mam nadzieję, że widzowie również bardzo się ucieszą.
A oprócz tego świetnie są napisane postaci. Te postaci są bliskie Polakom, już chyba trzem pokoleniom, więc fajnie jest „używać kogoś”, kogo już się zna, i włożyć go w zupełnie nową przygodę, historię, i pomaltretować trochę, żeby było śmiesznie. Tak więc będziemy tu trochę męczyć tego Stefana, który, jak nagle się okaże, będzie musiał wystąpić na festiwalu w Opolu, i każdy będzie miał wobec tego swój interes, łącznie z antybohaterem i przeciwnikiem, Maliniakiem, który będzie próbował nieco pokrzyżować plany.

Czyli ta komedia jest okazją do tego, aby poruszyć również te trudniejsze życiowe kwestie?
Zawsze staram się przez humor docierać do widza, ale nie tylko go bawiąc, bo widzowie powinni się dobrze bawić, przychodząc do teatru, powinni się oderwać od tej trudnej rzeczywistości. Powinni tu móc przyjść i dostać jakiś nowy, inny świat w prezencie. Docieranie za pomocą humoru, ale nie z czymś błahym, żeby też wyjść czy ze łzą wzruszenia, czy z chęcią przytulenia się do tej osoby, z którą się przyszło, i zrozumienia, że, kurczę, ten świat i to życie są piękne.
I tutaj bardzo pomocne są piosenki, które, jak mieliśmy okazję przed chwilą usłyszeć, są niezwykle skoczne. Pani Joanno, dlaczego właśnie musical? Dlaczego postawiła Pani akurat na taką formę?
Musical jest taką formą, która pozwala przez zderzenie muzyki, wokalu i emocji na to, żeby opowiadać zarówno o rzeczach pięknych, trudnych, strasznych i zabawnych. W ten sposób zamiast długiego i ciężkiego 20-minutowego monologu, gdzie aktor musiałby przejść przez wszystkie emocje, żeby dojść do tego, że nie rozumiem, co się ze mną dzieje, nie potrafię siebie zaakceptować. Kiedy wkładamy to w piosenkę, mamy natychmiast taką sytuację, że dajemy siłę temu bohaterowi i cień nadziei.

Aktorstwo czy reżyserowanie, co jest bliższe Pani sercu?
Prawdę mówiąc, mam takie poczucie, że już się trochę nabyłam tą aktorką. Skończyłam studia w Krakowie i napracowałam się w najlepszych teatrach tego kraju i już, że tak powiem, spełniłam się w tej funkcji. Teraz znacznie bardziej cieszy mnie pisanie, reżyserowanie i przekazywanie tego komuś, kto zrobi to nie tylko tak, jak ja chcę, ale też doda coś od siebie. Ta funkcja jest naprawdę wspaniała. To mnie najbardziej cieszy. Tutaj wyjątkowo i tak naprawdę za sugestią Michała Walczaka weszłam w rolę kobiety pracującej właśnie po to, żeby przeciągnąć temat kobiety pracującej, która pisze, reżyseruje, robi. Robi to tak, że widzowie o tym wiedzą, więc mówię: dobra, to mogę spokojnie zagrać, bo to się i tak dzieje, taka jest prawda o tworzeniu tego spektaklu.
Rola Kobiety Pracującej. Pierwowzór postaci brawurowo odegrany przez Irenę Kwiatkowską. Czy jest jakaś presja związana z tym, żeby wcielić się w tę postać ponownie, mając taką poprzedniczkę?
Ja podziwiam panią Irenę od wielu, wielu lat. Zachwyca mnie, i w życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby próbować wskoczyć w jej buty, natomiast sama rola kobiety pracującej jest bardzo pociągająca, ja to staram się robić bardzo po swojemu. Ta jak ona to robiła, to nikt tego nie robił, więc ja właśnie dlatego bardziej zajmuję się tym, żeby być tak zwaną wszędobylską i zająć się tym aspektem Kobiety Pracującej, a nie mierzyć się z aktorstwem królowej komedii.

No właśnie, z jednej strony wcielanie się w postać, gra aktorska, a z drugiej sprawowanie pieczy nad wszystkim, co ważne. Jest Pani przecież reżyserką... Jak połączyć to wszystko i nie zwariować?
Dla mnie najistotniejsze jest to, żeby stworzyć wspólną bandę, wspólną szajkę, bo wtedy pracujemy razem. Wszyscy się znamy, wszyscy wiemy, jaka odpowiedzialność spoczywa na wszystkich. Oczywiście ja muszę to zbierać do kupy. Nadzorować i pilnować natomiast zawsze dbam o to, żeby każdy czuł się bardzo komfortowo w tej pracy. Począwszy od panów montażystów przez całą ekipę oświetleniowo-akustyczną, aktorów, garderobiane, osoby sprzątające. Natenczas wszyscy jesteśmy w tym świecie razem i tylko tak go stworzymy – i tą empatią i dbaniem o nią, podchodzeniem do siebie z czułością, codziennie rano witając się, słuchając siebie, dbamy o to, żeby nie stres nas mobilizował do pracy, tylko chęć stworzenia czegoś pięknego.
Za rogiem czeka jesień, a wraz z nią sezonowa chandra, która dotyka nas w tym czasie znacznie częściej. Jakie są Pani sposoby na spadek nastroju?
Podchodzić do życia tak, że jest to życie codzienne, a nie na zawsze. Nie mieć wobec siebie oczekiwań, codziennie od rana. Kiedy już człowiek przejdzie przez ten proces budzenia, który czasami jest bardzo trudny. U mnie jest bardzo trudny, zupełnie nie jestem osobą poranną. W pozycji na leżąco spędzam około pół godziny i w głowie wykonuję te wszystkie prace, które za chwilę będę musiała wykonać w pięć minut, bo już wykorzystałam czas na leżenie. Ale zawsze należy na siebie popatrzeć i się orientować: „Aha, dzisiaj to mnie boli, a to nie”, „Dzisiaj jestem tak na 70 procent....”. Trzeba to zaakceptować tak po prostu, byle to zakomunikować innym, że jestem w takiej, a nie innej formie. Nie można się zmuszać do innej siebie, bo to powoduje największe zapaści. Nigdy nie będziemy tak doskonałe, jak jesteśmy w głowie. Tam jesteśmy najdoskonalsze. Zaakceptujmy to, jakie jesteśmy, bo jesteśmy fajne!

Pani Joanno, proszę nam na koniec zdradzić, jakie emocje towarzyszą Pani przed premierą? Czy jest ekscytacja?
Teraz jest ekscytacja i dopinanie ostatnich elementów, i sprawdzanie, jak to wszystko ma się razem, ale tak naprawdę najbardziej już nie mogę się doczekać tego, żeby przyszli widzowie. Bo to dla nich się to wszystko robi.
AZG