• Wyślij znajomemu
    zamknij [x]

    Wiadomość została wysłana.

     
    • *
    • *
    •  
    • Pola oznaczone * są wymagane.
  • Wersja do druku
  • -AA+A

Mieszanka Chaplinowska

13:02, 15.02.2016
Mieszanka Chaplinowska

.
.

Podziel się:   Więcej
Pomost pomiędzy Olafem Lubaszenko a "Barwami szczęścia", przerzucony?
Nie było potrzeby przerzucania żadnego pomostu, bo nie było wyrwy. Urok aktorstwa polega między innymi na tym, że rzadko kiedy ma się okazję wcielać się w postaci będące odwzorowaniem prawdziwego "ja". Dzięki temu możemy szukać w sobie cech, których nigdzie indziej, w "realnym" życiu nigdy byśmy nie doświadczyli. Przyjmując rolę w "Barwach szczęścia" cieszyłem się, że mogę zagrać kogoś, kim nie byłem i nie jestem. Prywatnie ani nie posiadam piątki dzieci, ani nie mieszkam z teściami, nie jestem tez ratownikiem medycznym (uśmiech). To wszystko jest dla mnie nowe, inspirujące. Pozwala także czegoś się nauczyć. Mam zresztą wrażenie, że oprócz tego, iż widzowie dowiadują się czegoś o życiu, my, odtwórcy ról - dowiadujemy się czegoś o sobie.
Funkcja serialowo - edukacyjno - terapeutyczna?
Nie przeczę. (uśmiech) Jednak, uprzedzając pani pytanie, od razu mówię, że jeszcze za wcześnie, by w moim przypadku móc postawić jakąkolwiek diagnozę. Z pewnością - jak do tej pory - najciekawsze doświadczenia wynikają dla mnie ze współpracy z dziećmi i serialowymi teściami. Te zbiorowe rodzinne sceny to coś, co w życiu prywatnym rzadko było mi dane. Przyglądam się "moim" dzieciom, z których każde jest w innym wieku; każde ma inne problemy. Biorę "pod lupę" jakże wdzięczny wątek docierana się Romana ze swoją teściową (Jolanta Lothe - przyp.red). Obserwuję reakcję mojej żony - Marii (Iza Kuna - przyp. red) na próbę sił między naszymi teściami a mną.
Szkoła życia i dyplomacji w jednym?
Nie da się ukryć. A przy okazji szkoła tzw. normalnego życia, które "my - ludzie show businessu" na pewnym etapie - znamy już tylko z opowiadań. Środowisko rodziny Pyrków jest jak najdalsze od zbyt dobrze znanej w środowisku artystycznym łatwej tendencji, aby od tzw. "normalnego" życia oddalić się - czasem już bezpowrotnie.
Wspomniał Pan o dzieciach. Pan debiutował w "Życiu Kamila Kuranta w wieku 13 lat. Od tamtej pory wystąpił w ponad 40 filmach, ponad 20 spektaklach telewizyjnych. Pamięta Pan "tamtego" siebie?
Niespecjalnie. Ale myślę, że tamten debiut to "wdzięczna przygoda". Czas "błędów i wypaczeń" przyszedł później. Po początkowym sukcesie zostałem rzucony na głęboką wodę W wieku 16 - 17 lat zamieszkałam sam, w oddaleniu od rodziców, domu, autorytetów. Zacząłem grać w filmach, utrzymywałem się z tego na tyle nieźle, że mogłem zacząć popełniać błędy.
Czy wśród tych błędów zdarzyły się i takie, które - z perspektywy czasu - mógł Pan uznać za ciekawe?
Wszystkie z nich takie były. Nie ma mądrości bez błędów, ale trzeba mieć sporo szczęścia, aby nie zapłacić za nie zbyt wysokiej ceny. Gdy się to stanie, nasze błędy stają się wprawdzie naszą prywatną mądrością, ale bez możliwości korzystania z niej. Pojawia się wtedy człowiek mądry, któremu nie chce się żyć... a ja pytam: po co komu taka mądrość?
Pan już "zmądrzał"?
A pani myśli, że w przypadku mężczyzny w ogóle jest to możliwe? (uśmiech) Mówiąc już całkiem serio: "zmądrzeć"... hmm... chyba udało mi się to w odpowiednim momencie. Przynajmniej trochę... Teraz żyję inaczej niż kiedyś, i wie pani ? Coraz częściej brakuje mi własnej fantazji, "głupoty", radości życia. Tęsknię za tym. Cała sztuka polega chyba na tym, by szukając właściwych proporcji stawać się człowiekiem dojrzałym, rozsądnym - mądrym - ale nie zabić w sobie głęboko schowanego beztroskiego "szczeniaka", urwisa, który nie przestaje się dziwić...
Pan ma tego urwisa...

Tak, ale tylko czasem pozwalam mu na wychodne. Na przykład, czasami chodzimy razem na boisko. (uśmiech)
W takim razie zapytam teraz zapalonego kapitana Drużyny Reprezentacji Artystów Polskich. Co w jego karierze było najbardziej spektakularnym "spalonym"?
Zawsze byłem praktykiem. Wychodziłem z założenia, że jeśli są propozycje, są możliwości - należy z nich korzystać, bo tylko wtedy może zdarzyć się coś dobrego. O spalonych powiem ogólnie, by nikogo nie urazić... Gdy człowiek zaczyna podróżować na rydwanie sukcesu, czy też - jak kto woli - tramwajem zwanym powodzenie, gdzieś tam spotyka się z mnóstwem wyciągniętych rąk, które chcą pociągnąć go w różne, nie zawsze dobre, strony... Wyszedłem z założenia, że w tym lesie rąk należy wciąż próbować, szukać. To jedna szkoła. Druga to ta, która uczy, że należy starannie dobierać oferty. Ale takie bezpieczeństwo niesie za sobą spore ryzyko: że nigdy nie natrafimy na tę właściwą.
Odpowiedź dyplomatycznie - oględna. A gdyby tak - nieco konkretniej?
Jestem "wyznawcą" pierwszej ze "szkół". Zdarzyło mi się zatracić. Mam na myśli dwa punkty na mojej reżyserskiej drodze. Zatraciłem się na tyle, że dziś z największą chęcią pozwoliłby przeznaczeniu na wymazanie tych dwóch momentów. Aktorsko zaś - mniej niż mogłem dałem z siebie w filmie "Marcowe migdały". Może to nie był "mój" czas, może brakowało mi dzisiejszej dojrzałości - nie wiem. Mimo, iż efekt ostateczny był niezły, długo czułem z mojej strony pewien warsztatowy niedosyt.
Który filmów z Pana udziałem ocenia Pan dziś najwyżej?
Bez wątpienia - "Krótki film o miłości" Krzysztofa Kieślowskiego. Kolosalna zasługa Reżysera, przy moim minimalnym wkładzie. Cenię sobie również ekranowe spotkania z Władysławem Pasikowskim; zwłaszcza dlatego, że filmy z tamtej dekady stały się wręcz zjawiskiem socjologicznym. Kolejny obraz: "Zabić Sekala" darzę szczególnym sentymentem nie tyle ze względu na ilość nagród, jakie zebrał; raczej z pobudek osobistych: zyskałem nowe mocne przyjaźnie.
Zdarzało się Panu "reżyserować" własnego ojca - Edwarda Linde - Lubaszenko. Jaką wymianę doświadczeń niesie za sobą taka transakcja wzajemna?
To kwestia dojrzałości i zawodowstwa. Z moich obserwacji wynika, że im ktoś jest wybitniejszą postacią, tym skromniej się zachowuje. Praca z kimś bliskim jest oczywiście lekcją taktu - i to z obydwu stron. Wszyscy wokół uważnie przyglądają się takim relacjom, a i jej uczestnicy mają "bardziej napięte mięśnie". Żałuję tylko, że dziś reżyser jest elementem pewnej maszynerii: ekonomiczno - technologicznej; o wiele bardziej uzależnionej od zegara niż relacji międzyludzkich. A budowanie niuansów wymaga czasu, kunsztu, emocjonalnej delikatności.
Zdarzyły się Panom takie magiczne chwile, gdy w rzeczoną "maszynerię" tchnięta była dusza?
Między innymi właśnie to miałem na myśli, gdy rozmawialiśmy o filmie "Zabić Sekala". Trzy miesiące spędzone razem, zupełnie odcięci od świata, w czeskiej wiosce. Był czas. A w takich okolicznościach powstają prawdziwe relacje, anegdoty, wspomnienia. Gdy przyjeżdża się na plan na kilka scen, trzeba zmieścić się pomiędzy słowami "akcja" a "stop". Prawie jak w hamletowskim "tak i nie". (uśmiech)
W "Barwach szczęścia" udaje się Panu znaleźć swoją przestrzeń? Po raz pierwszy możemy zobaczyć Pana w tym gatunku filmowym...

W "Barwach szczęścia" znalazłem nie tylko przestrzeń, ale i rodzinę! (uśmiech) A tak już całkiem serio: nie, nie miałem żadnych oporów, by zagrać w serialu. Już dawno przestałem dzielić filmowe projekty ze względu na gatunek; liczy się jakość. Może być świetnie zrobiony serial i bardzo kiepsko wyreżyserowana fabuła. Już kilka pierwszych odcinków serialu "Barwy szczęścia", przekonały mnie do tego, by wziąć w tym projekcie udział. Przygody mojej serialowej rodziny: żony Marii i piątki dzieci, rodzą się tu na bieżąco, a przez to mam wrażenie, że pozostają bliżej życia, niż zamknięta w 1,5 godzinnej emisji, zamknięta fabuła. Tutaj, każdy odcinek, jest dla mnie wycieczką w nieznane.
Co myśli Pan o swoim bohaterze, Romanie?
Hmm... jest nieco spolegliwy, ale może "w tym szaleństwie jest metoda"... Myślę, że to facet, którego mądrość kojarzona jest przez bliskich ze słabością. Niesłusznie. Roman jest na razie na nieco słabszej pozycji. W dodatku, poprzez działania swojej teściowej, miewa problemy z umocowaniem swojego autorytetu; ojcowskiego i mężowskiego "ja". Toczy ciągłą walkę o swoje miejsce w rodzinie. To dla mnie ciekawe i całkiem nowe doświadczenie; w zasadzie to nie ja uczę Romana, a on mnie. (uśmiech).
Czym jest dla niego szczęście?
To dom, szczęśliwa kochająca się rodzina, w której - jak mówi mój bohater: "Okazujemy sobie uczucia i nie boimy się rozmawiać o wszystkim." Szczęście Romana jest jego pięknym marzeniem. A jak to z marzeniami bywa, satysfakcję daje nam nie tyle osiągnięcie tego celu, co dążenie do niego. Najpiękniejsze marzenia to takie, które nie spełniają się w 100 procentach.
Pańska definicja dobrego aktorstwa?
Z pewnością nie powinno być śmiertelnie poważne. Od powagi do śmieszności niedaleka droga, a aureola, własny "nibyartyzm" może bardzo przeszkadzać w graniu. Nie mówiąc już o tym, że ów blask może przyćmić nawet samą wielkość aktora... Sam jestem jak najdalszy od blasku aureoli i poczucia, że mój zawód jest "poważny", co nie oznacza, że nie traktuję mojej pracy serio. Często ulegam pokusie by przykryć coś grepsem, żartem, dowcipem. Taka mieszanka Chaplinowska: słodko - gorzka. Urok paradoksów sprawia zresztą, że: nikt nam nie wmówi, że czarne jest czarne, a białe jest białe.
Dziękuję Panu bardzo za rozmowę.

Rozmawiała Justyna Tawicka